Z rakiem kości, który pochłonął jego młode życie, rozegrał mecz życia - rozegrał go po mistrzowsku. "Im bardziej zżerała go choroba, tym bardziej świeciła jego dusza" - Valentina Righetti, przyjaciółka Gianluki. "Chciałem go pocieszyć, ale to Gian mnie nawrócił" - ks. Marco d’Agostino.
Federico - starszy brat Giana, zaznaczył, że jego braciszek był taki, jak każdy inny młody chłopak. Niczym szczególnie się nie wyróżniał. Miał swoje zainteresowania, pasje. Marzył o tym, by zostać dobrym piłkarzem, dlatego z piłką właściwie się nie rozstawał. Należał do młodzieżowej drużyny piłkarskiej.
Ze spokojem przyjął druzgocącą dla wszystkich diagnozę. "Chyba tylko on, jako jedyny z naszej rodziny, nie załamał się. Z czasem jego siłą stali się ludzie, którzy go otaczali. A tych osób wokół niego było coraz więcej.
Zwykle nie lubimy być z ludźmi chorymi, ale on jakoś w przedziwny sposób jak magnes przyciągał do siebie rzesze ludzi" - wspomina brat. Choroba była dla niego ostatnim "meczem", a on wiedział, jak go rozegrać, by zwyciężyć.
Kapłańska dusza
"Miał piękne oczy, jego spojrzenie wprost przenikało do głębi - wspomina ks. Marco. - Naszego pierwszego spotkania nie uważam za udane. Pochłonięty swoimi sprawami wpadłem, by przywitać się z chorym i nie zamierzałem jakoś szczególnie zajmować się Gianlucą. Jednak było coś w jego postawie, co nie dawało mi spokoju".
Po tym niefortunnym spotkaniu nastąpiła cała seria, która zaowocowała przyjaźnią. Dla kapłana był to prawdziwy sprawdzian wiary, bo młody chłopak często z kapłanem poruszał sprawy duchowe. "Kiedyś zadał mi pytanie: «Jak wygląda śmierć?». Nie umiałem na to odpowiedzieć. Ale te rozmowy z nim sprawiały, że sam sobie zadawałem pytanie, jaka jest moja wiara, jak mocno wierzę w to, o czym mówię? Przy nim zawsze byłem silny, ale w domu czasem nawet płakałem, widząc niezwykłą siłę tego młodego chłopaka, który oswajał się nie tylko ze śmiercią, ale również z głębokim sensem przynależności do Boga".
Kapłan bał się spotkań z umierającym młodzieńcem, tym bardziej, że widział, że Gianluca chciał żyć, chciał być piłkarzem. Kiedy wszedł do pokoju już bardzo cierpiącego chłopaka, zastał go na modlitwie ze słowami: "Panie daj mi krzyż. Ja go zniosę, ale potrzebuję Ciebie, żebyś tam był, pozwól mi się na Tobie wesprzeć".
Diagnoza
Pierwsze objawy choroby pojawiły się podczas meczu we wrześniu 2012 r. Mocno zabolało go kolano, musiał usiąść na ławce rezerwowej. Przyczynę bólu trzeba było zbadać, gdyż nie była to kontuzja. Przed Bożym Narodzeniem przyszła diagnoza: rak kości, kostniakomięsak. Od stycznia w szpitalu w Mediolanie zaczął chemioterapię, a w marcu przeszedł operację. Wszystko działo się bardzo szybko.
Co ciekawe, wszyscy jego znajomi wspominają, że nawet gdy był bardzo chory, rozmawiał o życiu, zadawał pytania, zachęcał innych, by oddawali się swoim życiowym pasjom. Gości witał filiżanką herbaty, która pochodziła z Francji.
Nigdy nie rozstawał się z Cudownym Medalikiem. Gdy grał w piłkę, powtarzał, że to Matka Boża go prowadzi i pozwala "grać dobrze i nie marnować okazji".
W czasie choroby Maryja stała się mu jeszcze bliższa, a Cudowny Medalik nosił albo na piersi, albo trzymał obok siebie przy łóżku. Kiedy spoglądał na swój złoty medalik, z uśmiechem mówił: "Czyż medali nie daje się zwycięzcom? Też jestem zwycięzcą, bez względu na wynik".
Kierunek
"Zasadniczo, jesteśmy stworzeni dla Nieba. Na zawsze. Na wieczność" - powiedział swemu bratu. W pewnym momencie Gianluca zmienił swoje nastawienie do życia. Zaczął żyć dla nieba. Najważniejsze dla niego stało się przygotowanie na to ostateczne spotkanie z Jezusem i Maryją. Mimo cierpienia i bólu, osłabiony dużymi dawkami morfiny, do końca się modlił. [...]
Cały artykuł przeczytasz w papierowym wydaniu RYCERZ MŁODYCH - 5(97)2023 | To twoje boisko, s. 13