Mimo że byłem protestantem, uczestniczyłem w 1982 r. w Rzymie w kanonizacji św. Maksymiliana. Urzekł mnie on swoją miłością do bliźniego. Ten święty był kolejnym ziarenkiem w poznawaniu wiary.
Był wtorek po Wielkanocy 2005 r. - czas, w którym odprawiałem coroczne prywatne rekolekcje. Nie mieliśmy funduszy na opłacenie domu rekolekcyjnego, więc zmuszony byłem pozostać w domu. Wyłączyłem telefon, modliłem się. Wziąłem się też za czytanie katolickiej książki, mimo że odwróciłem się od Kościoła rzymskokatolickiego.
Droga do Kościoła
Chrzest przyjąłem w zborze ewangelicko-augsburskim, a bierzmowanie - w prezbiteriańskim. W liceum nie rozstawałem się z Biblią i pragnąłem głosić Słowo Boże. W 1981 r. udałem się z misją ewangelizacyjną do Teksasu, aby wykazać katolikom, że są w błędzie. Zamierzałem walczyć jak inkwizytor, spotkałem kochających ludzi, którzy zaprosili mnie na modlitwę liturgiczną. Byłem urzeczony modlitwą brewiarzową i żywą wiarą moich nowych przyjaciół z Kościoła rzymskokatolickiego.
Jesienią w ramach studiów pojechałem do Rzymu i zakochałem się w Kościele. Pewnego razu, a była to niedziela, gdy wychodziłem z Bazyliki św. Piotra, byłem zdziwiony tłumem ludzi, który przecież nie zgromadził się tam z mego powodu. Ciekawie zacząłem się rozglądać na wszystkie strony. Nagle tuż obok mnie przechodził Ojciec Święty Jan Paweł II, który spojrzał na mnie. To, co usłyszałem tego dnia, było jakby specjalnie skierowane do mnie.
Skończyłem katechumenat dla dorosłych i zostałem przyjęty do Kościoła podczas Wigilii Paschalnej w 1983 r. Pełen radości całą noc spędziłem na adoracji, a rano w holu głównym uniwersytetu zmówiłem z wielkim przejęciem Różaniec. Czułem, że moje dotychczasowe życie, które było jak dryfująca łódka, w końcu dopłynęło do właściwego brzegu i zarzuciło kotwicę.
Wkrótce też poznałem Pam - piękną, młodą kobietę, która miała więcej entuzjazmu wiary niż ja. Zaczęliśmy przyjaźnić się duchowo. Odmawialiśmy Różaniec, godzinami rozmawialiśmy o wierze. Wkrótce poprosiłem ją o rękę. Wtedy Pam powiedziała, że nie jest katoliczką.
Droga w Kościele
Pam została wychowana w kochającej się rodzinie w Las Vegas. Rodzice jednak nie przekazali dzieciom wiary, ale wychowywali je tak, aby same mogły znaleźć prawdziwą wiarę. Mając 15 lat, Pam doszła do wniosku, że religia jest "kulą u nogi", przeszkadzającą w normalnym życiu, jednak Duch Święty posłużył się świadectwem prostych katolików. Najlepsza przyjaciółka jej mamy, Maria Abramowicz, dobra katoliczka, zachorowała na raka. Pam, widząc pogodę ducha umierającej kobiety, przyznała, że skoro wiara może dać człowiekowi taki pokój i taką odwagę, to warto wierzyć.
Pod koniec studiów Pam chciała być katoliczką. Nie wiedziała jednak, jak to zrobić. Umówiłem ją na rozmowę z ks. Fischerem, naszym kapelanem. Pamiętam jej słowa: "Nie jestem katoliczką, a studiując w tej uczelni postanowiłam zachowywać się jak katolicy. Pragnę być ochrzczona, ale nie wiem, czy jest to możliwe, skoro przez tak długi czas oszukiwałam". Kapłan nie był na nią zły. Był zaskoczony niesamowitą mocą Ducha Świętego i pomógł jej odnaleźć to, czego szukała. W Wigilię Paschalną 1984 r. Pam została ochrzczona.
Studia skończyłem w 1985 r., Pam dwa lata później. 27 czerwca 1987 r. w Las Vegas zawarliśmy związek małżeński. Zamieszkaliśmy w Dallas, gdzie urodził się nam syn Paweł w 1988 r. i córka Cesara w 1990 r.
Skrzyżowanie dróg
Nasza droga wiary miała się wkrótce znowu skrzywić. Pozwoliliśmy sobie bowiem na pełzanie w życiu duchowym. Wiara zaczęła słabnąć. Czytaliśmy książki i materiały, które były niezgodne z nauczaniem Kościoła. Unikaliśmy nauki Magisterium w sprawach dotyczących seksualności i świadomie zdecydowaliśmy się na stosowanie środków antykoncepcyjnych. Nigdy nawet nie zastanawialiśmy się, na czym polegają naturalne metody planowania rodziny, z góry przekreślając je jako złe i staroświeckie. Czuliśmy się dobrymi rodzicami, obywatelami i dobrze wykształconymi katolikami. Dlaczego więc Kościół miałby narzucać nam swoje poglądy?
We wrześniu 1991 r. przeprowadziliśmy się do niewielkiego miasteczka Krum w stanie Teksas. Tam przyszedł na świat nasz drugi syn Killian. Duchowo odizolowaliśmy się od wielu prawd wiary, dlatego nic dziwnego, że i fizycznie znaleźliśmy się 40 mil od parafii.
W tym czasie zaangażowałem się w działalność polityczną. Pracowaliśmy ciężko, by zmienić świat naszymi czysto ludzkimi wysiłkami.
Ludzie z szeroko rozumianego sąsiedztwa zauważyli nas. Zostałem burmistrzem miasta. Obowiązki społeczne, światopogląd partii, zabieganie o pieniądze spowodowały, że duchowe sprawy zeszły na drugi plan. Prywatnie byłem przeciw aborcji, aby jednak zachować poprawność polityczną, opowiadałem się za prawem do takiej decyzji.
Nasze poglądy i styl życia doprowadził do konfrontacji z proboszczem parafii w Denton. Obaj byliśmy uparci. Nie było szans na porozumienie. Starałem się przejść nad tym incydentem do porządku dziennego. Jednak kilka miesięcy później w 1994 r. wyszliśmy z kościoła nie doczekawszy końca Mszy świętej, oburzeni, że grupa pro-life zrobiła wystawę, w której szykanowała ludzi polityki, do których należałem, za propagowanie aborcji. Niezadowolenie sięgnęło zenitu. Ten dzień był momentem definitywnego zerwania więzów z Kościołem.
Nowe wybory
Nasze dzieci uczyły się religii u metodystów. Wkrótce sami zaczęliśmy uczęszczać do tego Kościoła, urzeczeni dobrocią pastora. Wiem, że mój wybór był spowodowany szukaniem swojej woli, a nie woli Bożej. Czy można się dziwić, biorąc pod uwagę sposób, w jaki oddalaliśmy się od wiary? Z entuzjazmem szukaliśmy plusów gdzie indziej. Odnaleźliśmy "dialog", który wydawał się nam logiczny. Zamiast norm Magisterium, były zarządzenia Konferencji Ogólnej Kościoła Metodystów. Zamiast katechezy i zasad prawa kanonicznego, mieliśmy księgę przepisów, która wyjaśniała stanowisko człowieka względem wszystkich istotnych kwestii społecznych. Prawo to było bardzo elastyczne.
Jesienią 1995 r. wraz z żoną rozpocząłem studia przygotowujące nas do posługi pastora. I stało się... W czerwcu 1996 r. wraz z dziećmi przeszliśmy formalnie do Kościoła metodystów. Jakoś mimo wszystko nigdy nie straciłem z pola widzenia korzeni katolickich. W seminarium korzystaliśmy z metody historyczno-krytycznej interpretacji Pisma Świętego, opartej o naukę Ojców Kościoła.
Wiara metodystów, osoba ich założyciela, jego święcenia budzą więcej wątpliwości niż sukcesja apostolska. Czułem pustkę i potrzebę nauczania o Eucharystii, jednak nie mogłem tego zrobić. Myślenie metodystów jest zbyt szerokie w tym względzie. Moja żona Pam szybciej niż ja dała się złowić na głód Eucharystii. Byłem zbyt pochłonięty pracą, by zauważyć, że tak naprawdę tęsknię za Maryją i świętymi, którzy mogą towarzyszyć mi w moich zmaganiach z codziennością. Zagłuszałem jednak w sobie te pragnienia, gdyż z własnej woli odszedłem od Kościoła.
[...]
Cały artykuł przeczytasz w papierowym wydaniu RYCERZ MŁODYCH - 5(79)2020 | Głód Eucharystii, s. 15