Mirochna - dla znających życie św. Maksymiliana to nazwisko kojarzy się jednoznacznie z o. Mieczysławem. Był on uczniem Świętego, razem z nim wyjechał na misję do Japonii. Tam założył żeński Niepokalanów. Mało kto jednak wie, że miał on starszego brata, również franciszkanina, Juliana. Poniósł on śmierć, której nie powstydziłby się żaden męczennik.
W rękach Gestapo
Julian był niskiego wzrostu, miał niebieskie oczy i jasne włosy. W ręce niemieckiego Gestapo wpadł w Warszawie, dokąd przybył jako kurier z Poznania. Bezpośrednią przyczyną jego aresztowania była przedawniona przepustka i przestarzałe dokumenty, którymi posługiwał się w czasie odwiedzania Generalnej Guberni. Tak sam mówił ten skromny i dobroduszny zakonnik, daleki od tego, by podejrzewać innych o złą wolę. Znaleziono przy nim jedynie zaszyfrowane pisma. Podczas przesłuchań, mimo tortur, o. Julian nie wyjawił Niemcom żadnych szyfrów. Przyznał tylko, że jest duchownym. Nie mogąc wymusić zeznań od zakonnika, oprawcy z warszawskiego Gestapo odesłali go do Poznania, myśląc, że tam zdradzi on sam lub ktoś inny z Poznańskiego Ruchu Oporu.
Przez pierwsze dwa tygodnie przebywał w izolatce w poznańskim więzieniu śledczym. Skuty łańcuchami, posiłek musiał spożywać, jedząc "jak pies", prosto z miski, bez użycia rąk. Po tym czasie odosobnienia został poddany dotkliwym torturom przez dwóch katów poznańskiego Gestapo. Mimo stosowania wymyślnych tortur - podpiekania, wyrywania paznokci, wykręcania stawów czy zgniatania jąder - on stale powtarzał: "Wiem, mógłbym powiedzieć, ale nie powiem". Gestapowcy nie byli w stanie go złamać. Jednak te tortury mocno nadwyrężyły zdrowie o. Juliana. Jego organizm był wyczerpany, trawiła go gorączka i gangrena.
Licząc na zdobycie cennych informacji, niemieccy oprawcy umieścili o. Juliana w jednym ze szpitali w Poznaniu, trzymając go przykutego do łóżka. Był młody i silny, dlatego już po niecałych dwóch miesiącach doszedł do zdrowia i znowu został osadzony w niemieckim więzieniu, ponownie poddany ciężkim torturom.
Cela nadziei
Franciszkanin był nieustannie przenoszony z celi do celi. Widząc ciężką dolę więźniów, mimo zakazu, w każdej celi organizował wspólne modlitwy, spowiadał, pocieszał. Swoim pełnym miłości głosem zachęcał więźniów, by podczas modlitwy różańcowej modlili się za "swoich prześladowców".
W końcu Niemcy wysłali go to tzw. celi śmierci - miejsca, w którym królował strach, a więźniowie oczekiwali na egzekucję. Swoją postawą o. Julian przemienił to miejsce w celę nadziei. Na wiadomość o tym, że Niemcy przygotowują masową egzekucję, więźniowie rozpoczęli modlitwę, a o. Julian pełnił posługę spowiednika. Sąsiednie cele podchwyciły modlitwę, zmieniając to miejsce trwogi w mały kościół. Nad ranem o. Mirochna przez małe okno udzielił więźniom z sąsiedniej celi generalnej absolucji. Więźniowie ze wzruszenia zaczęli płakać. Niemcy nie dokonali zapowiedzianej egzekucji. Nastąpiła ona dopiero po kilku tygodniach.
Skazańcom odczytano wyrok: "Śmierć przez powieszenie". Po chwili ciszy młoda dziewczyna zaintonowała: "Jeszcze Polska nie zginęła...". Mirochna nie śpiewał, ukląkł na betonowej posadzce i zaczął się modlić. Pod szubienicą stanął jako ostatni, uczyniwszy znak krzyża. Przed śmiercią każdego ze skazańców błogosławił. [...]
Cały artykuł przeczytasz w papierowym wydaniu RYCERZ MŁODYCH - 6(74)2019 | Nieznany brat znanego brata, s. 12