"Chcę wyzdrowieć tylko po to, aby zostać księdzem". Jean-Thierry Ebogo doświadczył ogromnego cierpienia z powodu choroby nowotworowej. Jego przykład pobudza do wzięcia odpowiedzialności za własne życie i odpowiedzi na pytanie: dla kogo żyję?
Jean-Thierry urodził się 4 lutego 1982 r. w Bamenda (w Kamerunie) jako drugie dziecko Marie Therese i René. Miał starszą siostrę, Vivianę, oraz przyrodniego również starszego brata, Paula Herę. Imię odziedziczył po swoim wujku. Już od dzieciństwa wyróżniał się siłą i inteligencją. Rodzice często zastanawiali się, co z niego wyrośnie, gdyż - jak wspominają - już jako 8-miesięczne dziecko mówił pełnymi wyrazami w swoim ojczystym języku ewondo, a mając 10 miesięcy samodzielnie chodził.
Powołanie być może zawdzięcza matce, która, nosząc go w swym łonie, modliła się codziennie, prosząc Matkę Bożą o dar męskiego potomka i obiecując Jej, że odda swego syna na służbę Bożą. Rzeczywiście Jean Thierry od młodości chciał zostać księdzem i "zabawa w księdza" była jego ulubioną zabawą.
Ojciec Jeana, René, jako strażnik więzienny często zmieniał miejsce zamieszkania, a matka Marie Therese, nie mogąc wykonywać swojej pracy - a była z zawodu nauczycielką - musiała dorabiać jako krawcowa. Jean Thierry był niezwykle obowiązkowy i czuł się odpowiedzialny za swoją rodzinę. By wspomóc rodzinę finansowo, sprzedawał lemoniadę, stojąc na ulicy tak długo, aż sprzedał cały przygotowany zapas napoju. Nawet starszego brata strofował, że nie wolno pić przygotowanej lemoniady na sprzedaż, bo pieniądze mają pomóc całej rodzinie. Mimo że był najmłodszy, jego rodzeństwo często pytało go o radę w wielu kwestiach. Rodzina była z niego dumna. W szkole zauważono jego ponadprzeciętne zdolności. Posiadał niezwykły dar lingwistyczny, oprócz swojego ojczystego języka, płynnie posługiwał się włoskim, francuskim i angielskim.
W wieku 13 lat Thierry wstąpił do niższego seminarium w Guider - w mieście, do którego przeprowadziła się w tym czasie jego rodzina. Uważał to za opatrznościowe, gdyż rodzina była dla niego darem, a dzięki bliskości mogli się często widywać i spędzać razem czas. Kiedy pod koniec szkoły jego rodzina ponownie się przeprowadziła, rozłąka z najbliższymi spowodowała kryzys u Jeana, który szukał nawet szkoły, do której by mógł się przenieść w nowym miejscu zamieszkania rodziców. Ostatecznie pozostał jednak w starej szkole, gdyż zrozumiał, że "Jezus też cierpiał i też nie było Mu łatwo". Po ukończeniu szkoły zapisał się do szkoły w Monatele, chciał uzyskać jakiś zawód, którym mógłby służyć innym. w Monatele rozpoczął swoją pierwszą pracę zarobkową, gdzie jednocześnie uczył się i pracował jako taksówkarz. Mimo niezwykłych zdolności, nie wiadomo dlaczego nie udało mu się zdać egzaminu maturalnego, ale on sam uważał to za znak Bożej Opatrzności. Do matury przystąpił ponownie, rok po zakończeniu liceum i zdał ją z wynikiem bardzo dobrym.
We wrześniu 2001 r. wstąpił do nowicjatu Oblatów Maryi Niepokalanej, z którego po kilu miesiącach został zwolniony, ponieważ - jak napisali przełożeni - "twoje powołanie nie wykazywało cech charyzmatu oblackiego. Nie jesteście dopuszczeni do kontynuowania waszej drogi zakonnej w Zgromadzeniu Oblatów Maryi Niepokalanej. Szukajcie gdzie indziej...". Dla niego było to trudne doświadczenie, bo zawsze chciał być oblatem Maryi. Niełatwo było powrócić do rodziny, zacząć pracę i sprostać licznym zapytaniom sąsiadów o powody wydalenia. Niemal przez przypadek kuzynka, s. Crescence - franciszkanka misjonarka Najświętszego Serca, podpowiedziała mu, by spróbował wstąpić do zakonu karmelitów. W lipcu 2003 r. znalazł się w klasztorze w Nkoabang, krocząc małą drogą bezwarunkowego zaufania Bogu, którą nakreśliła św. Teresa z Lisieux. Tak o tym napisał w liście do swojej matki: "Mam tylko jeden cel - osiągnąć Tego, który został mi dany: Chrystusa w pełni Jego miłości. Nie wiem, czy do Karmelu wzywa mnie Bóg, ale ja tutaj znajduję moje miejsce i jestem prawie pewny, że On da mi siłę do podążania ścieżką, którą mi wyznacza. Dlatego nie boję się kolejnego odrzucenia. Nie wiem, co czeka mnie jutro, ale wiem, że On uczyni mnie sługą według swego Serca".
Jako młody seminarzysta, podczas gry w piłkę doznał kontuzji kolana. Po pewnym czasie utworzyła się otwarta ropiejąca rana. Przełożeni wysłali go na badania, podczas których okazało się, że ma złośliwego guza kości. On sam nie przejął się diagnozą, uważał, że nie powinien tracić pogody ducha i martwić swoich najbliższych, a przecież on chciał nieść innym radość, nie chciał by inni widzieli go zatroskanego.
Kiedy po rozpoczęciu nowicjatu okazało się, że konieczna jest amputacja nogi, napisał do swoich rodziców: "Przecież Pan prosi mnie tylko o dar nogi, która nie jest już potrzebna". Cierpienia ofiarował w intencji nowych powołań zakonnych i kapłańskich. Z ufnością wyznawał i notował w swych zapiskach: "Wszystko, co Bóg czyni dla mnie, jest dobre". 5 października 2004 r., zaś napisał następujący wiersz:
Chory? Bynajmniej, tylko trochę blady.
Nawet jeśli cierpię, to nic.
To przyciągnęło ku mnie wszystkich świętych z nieba.
To otuliło mnie tęczą.
To ostatecznie sprawia, że czuję się dobrze.Mimo wszystko, pomyśl o mnie, gdy będziesz się modlił.
By, gdy czuję się tak dobrze, pycha mnie nie opanowała.
By, gdy dotrę do końca, Chrystus był mój.W istocie wszystko, co czynię,
czynię, by być Nim...
I ostatecznie, by On stał się mną.
Natomiast, 17 listopada 2004 r., na dzień przed operacją, napisał:
Tylko mój Ojciec czyni wszystko -
i wszystko jest dobre.
Ty nie potrzebujesz przeniknąć Jego myśli:
bądź jak dziecko na rękach swej matki.
Ono nie martwi się o nic, idzie tam,
gdzie jego matka je niesie,
karmi się jej mlekiem w określonym momencie
i nie pyta, czy zostanie coś na jutro.
[...].
Cały artykuł przeczytasz w papierowym wydaniu RYCERZ MŁODYCH - 4(102)2024 | Jak piękny jest Jezus, s. 16